Plusy
- Wreszcie, jakaś znacząca reprezentacja LGBTQ w filmie Disneya!
Cons
- Meta aspekt filmu tworzy niezliczone dziury w fabule
- Zapożycza prawie wszystkie punkty fabularne z lepszych filmów science fiction
- Jeden z najgłupszych zwrotów akcji w niedawnej pamięci
Wszystko, co jest nie tak z „Lightyearem”, można przypisać jego pierwszej karcie tytułowej. Ostatnie dzieło Pixara otwiera tekst na ekranie, który informuje nas, że film, który zaraz zobaczymy, był ulubionym filmem ludzkiego bohatera „Toy Story”, Andy’ego, a jego miłość do niego zainspirowała rodziców do kupienia mu jego własnej figurki Buzza Astrala. Reżyser Angus MacLane w swoim solowym debiucie reżyserskim posunął się jeszcze dalej w rozwijaniu wiedzy o kosmicznym strażniku. Ta postać akcji, którą poznaliśmy w „Toy Story”, nie pochodzi z tego filmu, argumentował w wywiadach, ale zamiast tego wiąże się z gadżetem, który pasuje do spin-offowego serialu animowanego, który powstał po sukcesie tego filmu w ciągu uniwersum „Toy Story”. Zdezorientowany?
To zawiłe wyjaśnienie istnienia filmu może początkowo brzmieć jak coś, co można łatwo przeoczyć, ale nie musisz być czepiającym się widzem odmiany Cinema Sins, odhaczając wszystkie błędy filmowe zamiast cieszyć się filmem, aby to odkryć to przyćmiewa twoją ogólną przyjemność. W końcu to, co oglądamy, jest zasadniczo historią początkową postaci Buzza Astrala — dlaczego więc zawiera tak wiele mrugających meta ukłonów, które nie mają sensu, jeśli poprzedzają „Toy Story”? I dlaczego film, który w ramach serii powstał gdzieś między późnymi latami 70. a poł. 80., zawiera kilka scen, których żaden konserwatywny szef studia nie pozwoliłby na włączenie jeszcze pięć lat temu? W każdym innym filmie te aspekty byłyby pozytywne, ale tutaj podkreślają jedynie, że MacLane zmagał się z wyzwaniem stworzenia autentycznego przeboju science-fiction po „Gwiezdnych Wojnach”. Oś czasu we wszechświecie okazuje się niepotrzebnym ograniczeniem tego, co w przeciwnym razie byłoby zabawną (ale wprawdzie wyrzuconą) zabawą.
Złapany we własnej meta-sieci
Jedyną mądrą metadecyzją tutaj jest rzucenie A-listera, takiego jak Chris Evans, do zrobienia czegoś, co jest niczym więcej niż wrażeniem Tima Allena, mrugającą sugestią, że we wszechświecie „Toy Story” ktoś kalibru Evansa odmówił powrotu do kabina nagraniowa, aby wyrazić głos postaci. Poznajemy jego Buzza pod koniec niebezpiecznej misji, która kończy się rozbiciem ponad 1000 osób na zasobnej, ale niegościnnej planecie 4,2 miliona lat świetlnych od Ziemi. Oczywiście odczuwa poczucie winy za spowodowanie, że wszyscy utknęli tutaj, więc bierze na siebie przetestowanie nowej formy paliwa w locie próbnym, który mógłby sprowadzić wszystkich do domu; niestety oblał pierwszy test i wraca na planetę, odkrywając, że minęły cztery lata w ciągu zaledwie czterech minut dla niego. Zgadza się, to „Interstellar” w stylu Pixara i być może jedyny raz w historii film Christophera Nolana wywołał większą reakcję emocjonalną niż film „Toy Story”.
W trakcie montażu, który MacLane prawdopodobnie myśli, że jest tak samo potężny, jak sekwencja początkowa do „W górę”, widzimy, jak Buzz kilka razy próbuje ponieść porażkę, jego bliscy odchodzą – aż pewnego dnia rozbija się o dekady dalej w przyszłość opanowaną przez roboty kontrolowane przez cesarza Zurga. Aby ocalić ludzi na tej planecie, musi połączyć siły z niesforną bandą rebeliantów dowodzoną przez Izzy Hawthorne (Keke Palmer), wnuczkę jego najlepszego przyjaciela i kolegi dowódcy Alishy Hawthorne (Uzo Aduba), która podziela ducha przygody swojej babci , pozostając przerażony przestrzenią.
Odkąd Bill Condon, reżyser remake’u „Piękna i Bestia” Disneya, zauważył w filmie „wyjątkowo gejowski moment” (który miał miejsce całkowicie w tle), kontrola nijakiej reprezentacji LGBTQ+ w przebojach wzrosła. Pixar nie jest odporny na to — abyśmy nie zapomnieli o straszliwym włączeniu postaci policjantki w „Naprzód” z 2020 roku, która nawiązywała do przelotnej żony, pojedynczej linii dialogu, która została następnie zredagowana dla międzynarodowej publiczności w głęboko konserwatywnych krajach. „Rok świetlny” oferuje naprawdę znaczącą reprezentację, ze względu na znaczenie Alishy Hawthorne, lesbijskiej postaci, której seksualności nie da się tak po prostu wymazać za pomocą dubbingu jej dialogu. Widzimy ją z żoną, jej wnuczka staje się główną postacią, a ona sama pozostaje kluczowa dla narracji, nawet gdy mijają lata. To absolutne minimum, jakiego widzowie geje, tacy jak ja, wymagali od studiów, ale wciąż czują się orzeźwiająco po kilku latach postaci, które istnieją wyłącznie po to, by opowiadać o swoich partnerach w sekwencjach, które i tak zostaną mocno przeredagowane na potrzeby chińskich i rosyjskich wydań.
Niestety, ten aspekt jest również jednym z kilku sposobów, w jakie film zderza się z deklarowanym przez reżysera zamiarem stworzenia wiarygodnego przeboju science fiction lat 70-tych. Tak obszerna (przynajmniej w porównaniu do innych studyjnych hitów) reprezentacja to rzadki widok we współczesnej hollywoodzkiej produkcji, więc czułaby się kompletnie nie na miejscu w familijnej przygodzie wydanej w znacznie wcześniejszej epoce. Konserwatywni dyrektorzy studia byli nawet zdenerwowani, że opuścili scenę w ostatecznym cięciu dopiero w kwietniu tego roku, zmieniając zdanie dopiero po gwałtownych reakcjach fanów. Ze względu na klimat polityczny, w jakim film jest wypuszczany, trudno jest krytykować to, co stanowi merytoryczną, pozytywną reprezentację w filmie, który będzie widziany daleko i szeroko. W tym przypadku mógłbym całkowicie ominąć krytykę i uwierzyć, że uniwersum „Toy Story” od dawna jest znacznie bardziej postępowe niż nasz, więc na szczęście nigdy nie byłoby to problemem w filmie tam wydanym.
Nie czuję brzęczenia
Film na pewne sposoby próbuje naśladować przebój kinowy z tamtego okresu, a nie podążać ściśle za współczesną formą kina akcji. Projekty statków kosmicznych i mundurów są tak dotykowe, że przypominają charakterystyczną wizję przyszłości z lat siedemdziesiątych – gdzie pisarze science fiction nie mogli wyobrazić sobie ekranów dotykowych i wyobrażali sobie, że wszystko będzie kontrolowane przez nieskończoną liczbę masywnych przycisków. To samo podejście dotyczy różnych robotów, w tym pomocnika Buzza, kota Soxa (Peter Sohn), postaci, która czuje się cynicznie zaprojektowana, by sprzedawać towary młodszym widzom, a mimo to kradnie serial. Być może najbardziej odpowiednią rzeczą w epoce jest sposób, w jaki film hojnie zapożycza pomysły z filmów science fiction, które pojawiły się przed nim. Przede wszystkim Buzz osiągający hiperszybkość (sekwencja, która jest niestety mniej skuteczna po tym, jak Tom Cruise przełamuje barierę dźwięku w „Top Gun: Maverick”) prowadzi do oczywistego riffu „2001: Odyseja kosmiczna”, wraz z towarzyszem AI prosto z podręcznika HAL. W takich momentach wydaje się, że wygląda to dokładnie tak, jak w wypróbowanej i przetestowanej sci-fi, którą szef studia zapaliłby po obejrzeniu sukcesu „Gwiezdnych wojen”.
To nie pierwszy raz, kiedy Buzz Lightyear otrzymał własny spin-off, z animowanym filmem 2D bezpośrednio na DVD i kolejnym serialem Disneya na początku 2000 roku. Ale po raz pierwszy solowa przygoda z Buzzem może zmienić kanon „Toy Story” — i robi to w sposób, który jest wyraźnie rozczarowujący. Riff „Empire Strikes Back” w „Toy Story 2”, ujawniający cesarza Zurga jako ojca Buzza, został tutaj cofnięty ze względu na szokujący zwrot, który nie ma do końca sensu, tylko dodaje dalsze zamieszanie na osi czasu. To może być w rzeczywistości najbardziej zbliżone filmowi do „Gwiezdnych wojen”, choć nieumyślnie; źle przemyślany zwrot akcji może doprowadzić do tego samego wokalnego sprzeciwu ze strony zagorzałych fanów, którzy powitali „Ostatni Jedi”. Może to być tylko knebel z „Toy Story 2”, któremu zaprzecza w tym miejscu, ale kiedy myślimy, że film był oglądany przez miliony widzów od dzieciństwa, nawet najdrobniejszy szczegół zmieniony w kanonie może prowadzić do wściekłej reakcji od fanów.
A potem jest wiele meta-gagów kiwających głową w stronę oryginalnej „Toy Story”, mimo że ze swej natury poprzedza ją we wszechświecie. Jeśli ten film przedstawiał Buzza jako bohatera kosmonautę, postać, której każde dziecko chciałoby mieć w akcji, dlaczego od razu przedstawia się go jako ten sam rodzaj pośmiewiska, którym był, gdy użyczył głosu Tim Allen? Musi to być zasadniczo bardziej heroiczna postać, aby seria podważeń tego archetypu bohatera zadziałała. A jednak Buzz jest tu przedstawiony jako monolog do Star Command o swojej misji, zanim pojawia się inna postać, aby przypomnieć mu, że mówi do siebie, ponieważ kombinezon nie jest podłączony do żadnego wewnętrznego systemu. Być może najbardziej niewiarygodną rzeczą w metalogice filmu jest pomysł, że ta nieciekawa wersja postaci uruchomi ukochaną franczyzę multimedialną i stanie się ulubioną zabawką każdego dziecka kilkadziesiąt lat później.
„Rok świetlny” może nie jest najgorszym filmem Pixara, ale z pewnością najbardziej rozczarowuje. Mam tylko nadzieję, że nigdy nie zobaczymy sequeli, którym poddawani byli widzowie w uniwersum „Toy Story”.