W dziedzinie dokumentów muzycznych istnieją dwa rodzaje: głębokie zanurzenia w zespołach, które wszyscy znają, lub argumenty za mało znanymi grupami, które zasługują na większą uwagę. Właśnie dlatego „The Velvet Underground” Todda Haynesa (teraz w Apple+) jest przekonującym obowiązkowym zegarkiem od pierwszej klatki: To zespół, który wielu zna, ale niewielu wiedzieć; to zespół, który zyskuje mnóstwo uznania, ale niewielu to rozumie Czemu.
Trzeba przyznać, że Haynes postanawia rozwinąć swoją opowieść tak, jakby sam dokument był dziełem Velvet Underground: czasami śpiewa, innym razem staje się testem wytrzymałości; często wydaje się to ćwiczeniem ze strumienia świadomości, ale przyjrzyj się bliżej, a zobaczysz pewny siebie, wspaniale zaaranżowany plan; można znaleźć zaraźliwą melodię, ale uparcie odmawia dawania ci rzeczy w łatwy sposób.
Jedynym porównaniem, które wydaje się wszędzie na tym samym polu, jeśli chodzi o ton i format, może być film Bretta Morgena z 2015 roku „Cobain: Montage of Heck”. W podobny sposób łączy mieszane media, wywiady z tymi, którzy tam byli, i osobiste materiały, aby dać ci poczucie aktu muzycznego, a nie ponowne opowiadanie ich publicznej osobowości. Podobnie jak „Montage”, „The Velvet Underground” jest napędzany przez rodziny i/lub pozostałych przy życiu członków (John Cale i Maureen Tucker, obaj wciąż dość zadziorni, udzielają świetnych nowych wywiadów), podobnie jak w „Montage” często pojawiały się domowe filmy Kurta Cobaina , „Velvet” wykorzystuje tak dużo materiału filmowego nakręconego przez Andy’ego Warhola, że wydaje się, że powinien zostać uznany za pośmiertnego współreżysera.
Najbardziej godnym uwagi kreatywnym rozkwitem, od samego początku, jest to, że nie słyszysz żadnych piosenek Velvet Underground przed ponad 45 minutami filmu. Czy możesz sobie wyobrazić film dokumentalny o Beatlesach, Rolling Stones lub Bruce Springsteen, który kiedykolwiek próbowałby czegoś takiego? Zamiast tego Haynes w dużej mierze opiera się na jednorazowych, niemych filmach eksperymentalnych Warhola „Sleep” i „Empire”, ale jeszcze bardziej na swoich filmach „Screen Test”, które często składały się z kilku minut osoby siedzącej przed kamerą, po prostu istniejący. Chociaż Warhol był znany z tego, że był proroczy, nawet on nie mógł sobie wyobrazić, jak przydatne będzie to nagranie prawie 50 lat później dla filmowca, który ma zamiłowanie do podzielonych ekranów.
Tak więc spotykamy Velvets — Lou Reeda, Cale’a, Sterlinga Morrisona i Tuckera — z dźwiękiem współgrającym z ich nieruchomymi twarzami po jednej stronie ekranu, eksperymentalne lub z epoki obrazy często równoważą drugą stronę i napędzają narrację. Jest to niesamowicie skuteczny sposób na przedstawienie każdej „postaci” i opowiedzenie widzom ich historii, zanim w końcu je zjednoczymy. Zanim „The Velvet Underground” w końcu to zrobi, a ich muzyka w końcu zagości w naszych uszach, wydaje się, że jest to pierwsza scena akcji w filmie o superbohaterach. Na swój własny, pokręcony, dziwaczny sposób każdy z tych ludzi urodził się, aby to zrobić – a ostateczny rezultat jest czymś, czego nikt z nich nie mógłby osiągnąć z kimkolwiek innym, w żadnych okolicznościach poza wolnobiegową fabryką Andy’ego Warhola.
„W większości kolaboracji… łączysz dwa i dwa razem i dostajesz siedem” – wyjaśnia Cale, klasycznie wykształcony walijski kompozytor, którego awangardowe skłonności znakomicie łączyły się z pragnieniem Reeda, by zostać gwiazdą rock’n’rolla z sercem poeta. „Ta dziwność nie powinna istnieć w tej przestrzeni. I zawsze był wyznaczony standard, jak być eleganckim i jak być brutalnym”.
Pomiędzy myślą a ekspresją leży całe życie
The Velvet Underground ma w swojej rzadko opowiadanej historii tak wiele elementów, które są absolutnie fascynujące. Jednym z nich jest istnienie Nico, posągowej niemieckiej piosenkarki i modelki, której ochrypły, lodowaty głos pozostawiał wiele do życzenia – jednak po jej przybyciu do Ameryki Warhol i współpracownik Paul Morrissey połączyli ją z Velvets, ku ich początkowemu rozczarowaniu. Grupa była ubrana na czarno; ubierała się na biało. Jeden z krytyków powiedział, że jej śpiew „brzmi jak poranne wstawanie wiolonczeli”. Andy Warhol chciał, żeby wystąpiła na scenie w pleksiglasowym pudełku, wyeksponowanym z dala od innych.
W międzyczasie Cale miał obsesję na punkcie „dronów”, nie latających, ale hipnotyzujących, powtarzalnych dźwięków, często składających się z jednej trzymanej nuty. Cale uczęszczał i/lub występował na koncertach, na których dron leciał godzinami, z bezdźwięcznymi powtórzeniami dającymi chaos, spokój i niemal medytacyjny stan, w którym można było znaleźć pewną transcendencję dzięki jego mocy dźwiękowej.
Był też Reed, który od liceum chciał zostać gwiazdą rocka, posiadający niezaprzeczalny talent do pisania piosenek – i równie niezaprzeczalną, okrutną, niechętną do współpracy pasję. Pojawiał się w niedoszłych zespołach popowych lat 60. i współpracował z Cale’em w niedoszłym tanecznym hicie „The Ostrich” (którego siostra Reeda, Merrill Reed-Weiner, uroczo gra w dokumencie), ale jego pokręcone wychowanie i lekkomyślne życie skłonności (narkotyki, seks, terapia szokowa i wiele więcej) dały mu głęboką, mroczną studnię materiału do pisania, o którym nie poradziła sobie żadna piosenka popowa tego dnia.
Była też głęboka nienawiść do hippisów — dominującej wówczas siły w muzyce i kontrkulturze. „Nienawidziliśmy tego gówna z miłością i pokojem. Bądź realistą” — wspomina Moe Tucker. „Każdy chce mieć spokojny świat i nie zostać postrzelonym w głowę czy coś takiego, ale nie możesz zmienić zdania, wręczając kwiat jakiemuś bozo, który chce cię zastrzelić. Zrób coś z tym. Nie chodź z kwiatami w środku Twoje włosy.”
W jakiś sposób, jakby przez cud, wszystko to zostało zebrane razem – Cale, Reed, Nico i cała reszta – i opracowane przez Warhola, którego styl przywództwa wydawał się polegać na utrzymaniu kamer w ruchu i powstrzymywaniu wystarczającej akceptacji, aby wszyscy pracowali ciężej. by go od niego wydobyć. I jakoś się udało.
„Andy wyprodukował naszą pierwszą płytę, w tym sensie, że oddychał w studiu” – wspomina Reed, który zmarł w 2011 roku, ale mimo to jest obecny w archiwalnych wywiadach. „Ale zrobił coś więcej niż tylko to. Umożliwił nam nagranie płyty bez zmiany jej przez nikogo czy czegokolwiek, ponieważ był tam Andy Warhol”.
Być może słyszeliście te klasyczne piosenki milion razy — „Heroin”, „Venus in Furs”, „I’ll Be Your Mirror” — ale po „The Velvet Underground” uświadomiliśmy sobie w pełni, co każda osoba wniosła do stół i niesamowity sposób, w jaki te różne smaki uzupełniały się nawzajem, to tak, jakbyś słyszał je ponownie po raz pierwszy.
„Nigdy nie wiedziałeś, kiedy Lou lub John odejdą donikąd i zagrają nie wiadomo co” – wyjaśnia Tucker w jednym z niesamowitych cytatów w filmie. „Czułem, że moja rola polega na tym, żeby tam być, więc kiedy byli gotowi na powrót, oto jest”.
Jeśli zamkniesz drzwi, noc może trwać wiecznie
Trzeba wspomnieć, że Haynes podjął tu artystyczną decyzję podobną do związania jednej ręki za plecami jako filmowiec. Nie ma tam krytyków, historyków, nikogo z Rolling Stone czy innego źródła, które by o tym starym kasztanach mogło gadać w kółko: The Velvet Underground nie sprzedawało wielu albumów, ale wszyscy, którzy je kupili, wyszli i założyli zespół . Jako taki, film jest lekki w kontekście historycznym, zamiast tego opierając się na ludziach sąsiadujących z zespołem (i kilku muzykach, takich jak Jackson Browne i Jonathan Richman, którzy obaj mieli związek z Velvets we wczesnych latach), aby wyjaśnić rozczarowującą sprzedaż płyt. , dziwaczne instalacje artystyczne, a ostatecznie frustracja i rozpad zespołu.
„Zrozumieliśmy, gdzie jesteśmy, gdzie jest wszystko inne i jak bardzo pogardzaliśmy wszystkim innym”, powiedział Cale o powolnym, gorzkim pożegnaniu zespołu. „W końcu, niestety, stał się każdym z nas”.
Czy byłoby miło mieć coś więcej niż stary wywiad z Davidem Bowie, aby umieścić zespół w kontekście? Czy fanowi Velvets spodobałoby się więcej eksploracji piosenek („Pale Blue Eyes” i „All Tomorrow’s Parties” są słyszane, ale ledwo dyskutowane; „Here She Comes Now” i „Some Kinda Love” nigdzie nie można znaleźć), jakaś dyskusja z ponownego spotkania z 1992 roku, które zaowocowało wspaniałym albumem „Live MCMXCIII” i jeszcze większym uznaniem dla wkładu Tucker jako przełomowej żeńskiej perkusistki? Jasne, ale film Haynesa jest triumfem na własnych warunkach — i podobnie jak muzyka zespołu, ten film nie kręci się, by zadowolić publiczność.
„Wiedziałem, że mamy sposób na zrobienie czegoś w rock and rollu, czego nikt inny nie zrobił” – mówi Cale w pewnym momencie, wyjaśniając wczesne dni możliwości i obietnic zespołu. „I powiedziałbym: „Hej Lou, nikt nie będzie w stanie wymyślić, jak do diabła to zrobić”.
Eksperymentalny, pełen temperamentu, a czasami po prostu mentalny, nigdy nie będzie takiego zespołu jak Velvet Underground – i prawdopodobnie nie powinien. Dziesięciolecia później zostają nam jedyne w swoim rodzaju piosenki, historie większe niż życie, inspiracja, która żyje w każdym zespole, który nieustraszenie stara się przedstawić wyobcowanie, ucieczkę wywołaną narkotykami i eksperymenty dźwiękowe. ze starym, dobrym rock’n’rollem. Ale przynajmniej teraz my, fani Velvet Underground, wreszcie mamy porządny dokument — taki, który nie tyle opowiada ich historię, co sprawia, że czujesz się w jej środku.