Jesteśmy w dziwnym okresie w karierze Kennetha Branagha. Przedstawiając się światu jako reżyser i gwiazda kilku głównych adaptacji Szekspira, twórca filmu stał się coraz bardziej synonimem rozczarowujących występów reżyserów do wynajęcia w Hollywood. Jego podejście do „Henryka V” przyniosło mu nominacje do Oscara za pracę po obu stronach kamery. Nieco ponad 30 lat później jego najnowszy film, projekt trzymający zatruty kielich, który jest tegorocznym liderem sezonu rozdania nagród, plasuje się pomiędzy adaptacją „Artemis Fowl” z jednocyfrową partyturą Rotten Tomatoes a sequelem Poirota, który trafił na pierwsze strony gazet dzięki filmowi kontrowersje wokół kilku członków zespołu. Być może po raz kolejny przykuwa uwagę krytyków, ale w ramach jego filmografii jego najnowszy wciąż znajduje się w cieniu anonimowych, szyderczo odbieranych filmów, które coraz częściej robił chlebem i masłem.
A szkoda, bo „Belfast” to jego najbardziej głośne dzieło od lat, film emanujący ciepłem, ale na każdym kroku opierający się taniej sentymentalizacji. Wielu krytyków już wyciągnęło noże do filmu (uświęcona tradycją dla każdego filmu, który niefortunnie jest ulubieńcem najlepszego filmu) i jest to zrozumiałe. Gdy dowiedziałem się, że film jest komedią, naturalnie martwiłem się, że będzie to nieznośnie dziwaczna historia o dojrzewaniu osadzona na ponurym tle — „Jojo Rabbit” przeniesiony do Irlandii Północnej w szczytowym momencie Kłopotów. Na szczęście sposób, w jaki Branagh znajduje lekkomyślność w tym dziecięcym spojrzeniu na jeden z najciemniejszych rozdziałów w najnowszej historii kraju, ma o wiele więcej wspólnego z filmem takim jak film Johna Boormana z 1987 roku „Nadzieja i chwała”. To reżyser, który odtwarza niektóre z najważniejszych momentów swojego dzieciństwa, nie przeoczając jednocześnie twardości, która pomogła ukształtować wiele z nich.
Dorastanie w czasie wojny domowej
Film jest oczywiście na wpół autobiograficzny dla reżysera, który jako dziewięciolatek przeniósł się z Belfastu do południowej Anglii. Jego awatarem na dużym ekranie jest Buddy (w tej roli nowicjusz Jude Hill), którego grę poznajemy w jego mieszanym sąsiedztwie katolików i protestantów, na kilka sekund przed przybyciem protestujących protestantów, by zdewastować domy swoich katolickich sąsiadów. Ponieważ widzimy dramat z perspektywy dziewięciolatka, nie oczekuj większego wglądu w ten burzliwy okres poza uproszczeniem napięć kulturowych w kraju — wybór, który wywołał pewien gniew, nawet jeśli nadal się do niego zbliża. z wrażliwością. Gdy Buddy widzi, jak jego sąsiedzi są zmuszeni do zwrócenia się przeciwko sobie, jego protestancka rodzina (Jamie Dornan i Caitriona Balfe jako jego rodzice oraz Judi Dench i Ciarán Hinds jako jego dziadkowie) sprzeciwiają się podziałowi, odmawiając widzenia swoich przyjaciół i sąsiadów jako wszystko mniejsze niż równe. Ale przemoc trwa nadal, pozostawiając ojca Buddy’ego, który desperacko szuka drogi ucieczki, gdzie tylko może.
Podczas gdy wiele prawdziwych wstrząsających wydarzeń zostało zmiękczonych na potrzeby dużego ekranu, pozostają one niepokojące właśnie ze względu na bardziej relatywną historię o dojrzewaniu, z którą są skontrastowane. W tym miejscu najwyraźniej Buddy jest awatarem Branagha, ponieważ widzimy, jak zakochuje się w teatrze i filmach w kluczowych doświadczeniach, a także zaznacza wszystkie oczekiwane bity, których można się spodziewać po studium postaci na tym etapie w dzieciństwo; pierwsze miłości, szkoła i te pierwsze starcia z przestępczością (czyli kradzież cukierków ze sklepu), które są podstawą młodzieńczego, złośliwego zachowania.
Podejście do tematu może budzić wątpliwości, głównie ze względu na to, jak ostry jest kontrast między wstrząsającą tragedią a szerzej komediowym spojrzeniem na życie rodzinne w tamtym okresie. Ale dokładnie w ten sposób film przypomniał mi klasyk Boormana, nominowany do najlepszego filmu, opowieść o dojrzewaniu, której akcja rozgrywa się u szczytu II wojny światowej w Londynie, w której pośród beznadziei kryje się humor i optymizm, wszystko w młodej parze. oczu, które nie mogły w pełni pojąć skali wydarzeń wokół nich. To żywe wspomnienia kogoś, kto teraz w pełni rozumie sytuację, patrząc wstecz na to, jak te czynniki, których nie mógł właściwie pojąć, były kluczowe dla ukształtowania człowieka, którym się stał.
Czarno-biały i idący po złoto
Ludzie znacznie szybciej porównywali „Belfast” do „Roma” Alfonso Cuarona, kolejnej czarno-białej, osobistej opowieści, której akcja rozgrywa się na tle niszczycielskich wydarzeń. To porównanie nie trzyma wody poza tymi podobieństwami na poziomie powierzchni, nie tylko dlatego, że Branagh uczynił bardziej populistycznym zwolennikiem tłumów. Co więcej, kilku krytyków skarżyło się już, że zdjęcia Harisa Zambarloukosa są niczym innym jak chwytem pretensjonalnym, czerpiącym inspirację z filmu Cuarona bez głębszego celu artystycznego dla jego wykorzystania. Nie mogłem się z tym bardziej nie zgodzić, ponieważ Branagh w pomysłowy sposób zestawia te wizualizacje z kolorowymi zdjęciami w kilku sekwencjach, jak na przykład Buddy odwiedzający teatr, aby zobaczyć produkcję „Opowieści wigilijnej”. To prosty motyw wizualny, który podkreśla momenty, w których reżyser rozbudził swoją pasję do tworzenia sztuki jako dziecko, ale mimo to uznałem to za skuteczne.
Film jest daleki od bezbłędnego – ścieżka dźwiękowa składająca się wyłącznie z numerów wokalnego antyszczepionkowca Van Morrisona okazuje się wstrząsać w każdej scenie z upuszczeniem igły, a zawadiacki celtycki folk i soulowe numery zderzają się z bardziej przemyślanym podejściem Branagha do przedstawiania epoki. A jego próba pozbawionego sentymentów podejścia, przecinania się między scenami, jakby kartkowała zdjęcia w notatniku, oznacza, że wiele sekwencji po prostu nagle się kończy, zanim dotrzemy do następnego żywo odtworzonego wspomnienia. Chociaż nie jestem tak krytyczny wobec tego, jak niektórzy inni, oznacza to, że jest kilka poruszających momentów, które są nieznacznie podcinane przez reżysera, który nie chce przesadzić ze swoją ręką, umniejszając mocne sceny w dramacie postaci, na który zasłużył więcej niż to, na co ma prawo na dłużej. Łatwo podziwiać jego reżyserską powściągliwość, ale w filmie, którego celem jest zdobycie szerokiej publiczności, wydaje się to drobnym błędem w obliczeniach.
Pod koniec zostałem w pełni przekonany do „Belfastu”, który wbrew wszelkim przeciwnościom powrócił do formy od filmowca, którego dni świetności wydawały się już dawno za nim. W najlepszym wydaniu jest to wspaniale zrealizowany portret dzieciństwa w czasie wojny domowej, w której konwencjonalne doświadczenie dorastania zostaje zburzone przez siły znajdujące się poza twoją kontrolą. Jest szeroko poruszający, ale nigdy nie staje się przesłodzony, ani nie obniża jego tematyki – co jest czymś więcej, niż można zwykle powiedzieć o liderze wczesnego sezonu Oscara.