Minęło prawie dziesięć lat od ostatniej prostej komedii Adama McKaya. Człowiek, który kiedyś odpowiadał za niepowstrzymane rządy Willa Ferrella w filmach takich jak „Anchorman” i „Talladega Nights”, przestawił się na nową rolę polemisty na dużym ekranie, z filmami takimi jak „The Big Short” pokazujący kryzys finansowy z 2008 roku i „Vice ”, nawiązując do spuścizny George’a W. Busha. Ta zmiana paradygmatu przyniosła mu Oscara, wśród innych znakomitych nagród, nawet jeśli okradła z popkulturowego krajobrazu jednego z najbardziej wiarygodnych śmiesznych w erze, w której większość „komedii” pochodzi z nieustannych przekomarzań Whedonspeak w przebojach kinowych i niewiele więcej.
Jego najnowszy występ, satyryczny, czarny jak smoła film science-fiction „Don’t Look Up”, w którym występują tacy ważniacy jak Leonardo DiCaprio i Jennifer Lawrence, korzysta z nowo odkrytego powagi, na które zasłużyły jego bardziej „poważne” filmy, ale jest to również Od wieków najbardziej przypomina komedię. Ale mimo że film zawiera jedne z najbardziej zabawnych momentów w jakimkolwiek materiale, filmowym lub innym, wyprodukowanym w tym roku, jest mało prawdopodobne, aby Netflix skutecznie promował ten film w sposób, w jaki robią inne inwestycje komediowe.
W dużej mierze jest to wina założenia i ogólnego tonu filmu. „Don’t Look Up” opowiada o komecie pędzącej w kierunku Ziemi, której przeznaczeniem, z matematyczną pewnością, jest zniszczenie planety w ciągu sześciu miesięcy. Astronomowie Randall Mindy (DiCaprio) i Kate Dibiasky (Lawrence), nieszczęsne dusze, które go odkryły, mają za zadanie wraz z naukowcem NASA Teddym Oglethorpe (Rob Morgan) poinformować resztę świata o zbliżającej się apokalipsie. Szkoda dla nich, że nikt, szczególnie ci u władzy, tak naprawdę nie chcą w ogóle zajmować się tą kwestią.
Nie ma tu zbyt wiele subtelności. „Don’t Look Up” nie opowiada o fikcyjnej komecie. Chodzi o bardzo realny kryzys klimatyczny i niepodważalny fakt przepaści między tym, co wiemy, z całą pewnością, na horyzoncie dla ludzkości, a tym, czego my, jako ludzie, nie chcemy z tym zrobić. W związku z tym McKay i współscenarzysta / weteran kampanii Berniego 2020, David Sirota, są w stanie wykręcić absurdalność do 11, aby wydobyć ogólną koncepcję śmiechu, co czyni go doskonałym systemem dostarczania dla znakomitej obsady filmu, aby uwolnić się i stać się dziwnym. Ale to też film o wściekłości. Jest to gorzki, bezczelny i zadowolony z siebie tekst, zbyt długi i zbyt lekki, jeśli chodzi o możliwe do wykazania elementy akcji, aby widzowie mogli działać, gdy napisy zaczynają się czołgać.
„Don’t Look Up” to wyczerpujące, śmiertelnie żrące ćwiczenie wykonane przez i dla ponurych skazańców, którzy nie wiedzą, co u diabła zrobimy z naszą rzekomą przyszłością. To dokładnie ten rodzaj filmu, którego nikt nie chce oglądać w przeddzień trzeciego roku pandemii… i właśnie dlatego jest to tak potrzebne.
Wszyscy umrzemy!
Pierwsza część „Nie patrz w górę” z zaskakującą skutecznością ukazuje bliźniacze ścieżki rurociągu „normie do zagłady”. Krótka sekwencja otwierająca, wraz z rapującym do siebie tekstem Lawrence’a Dibiasky’ego z tekstem Wu-Tang podczas monitorowania ogromnego teleskopu, śledzi odkrycie komety i wynikające z tego przełamanie liczb, określające jej trajektorię. Kiedy profesor Mindy pracuje ze swoimi uczniami nad białą tablicą i zdaje sobie sprawę, że ta sprawa zmierza prosto na nich, zarówno on, jak i Dibiasky popadają w paraliżujący, tchórzliwy niepokój. Wykonują kilka telefonów i po sparowaniu z Oglethorpe muszą polecieć do Waszyngtonu, aby przekazać informacje Białemu Domowi. Tam czekają cały dzień przed Gabinetem Owalnym, czekając na rozmowę z prezydentem Orleanem (Meryl Streep) i jej idiotycznym synem Jasonem (Jonah Hill), który jest jej szefem sztabu. Zaprzeczenie, minimalizowanie i całkowita ignorancja na ekranie powodują, że nasze dwie prowadzą do spirali w dwóch różnych kierunkach.
Młodszy, sprytniejszy Dibiasky, który z dumą daje Orleanowi, że na nią nie głosowała, natychmiast przyznaje, że ta administracja, a tak naprawdę cały establishment, zadowala się udawaniem, że ten problem nie istnieje lub że nie jest to tak katastrofalne, jak jest, aby utrzymać status quo. Mogą ukrywać się za wątpliwościami co do referencji Mindy i Dibiasky’ego, ale nie miałoby znaczenia, kto dostarczył wiadomości. „Świat się kończy” nie ma trendu. Nie sprawdza się dobrze. Nie sprzyja gromadzeniu ani utrzymywaniu władzy. Tak więc od samego początku widzi, że wszyscy jesteśmy skazani, ale i tak poświęca się próbom znalezienia innych rozwiązań.
Mindy, przez całe życie mokry koc bez kręgosłupa, uwodzi bliskość władzy. Został dokooptowany zarówno w przenośni, pod wpływem zainteresowania administracji wykorzystaniem go (i jego ukrytej urody) do uzasadnienia ich bezdusznych wysiłków w celu pokonania komety, i dosłownie, kiedy zaczyna zdradzać swoją żonę (Melanie Lynskey). z socjopatycznym gospodarzem porannego programu, granym przez Cate Blanchett. Mindy na próżno próbuje zmienić rzeczy od środka, zanim nieuchronnie stanie się wszystkim, przeciwko czemu się sprzeciwia.
Chociaż film jest zakotwiczony przez te dwie perspektywy, a gwiazdy z listy A ożywiają je, posiada również kalejdoskopowy zespół wielkich nazwisk, które starają się ukraść show w mniejszych częściach. Kid Cudi i Ariana Grande są parą zakochanych w gwiazdorach gwiazd popu, które wyśmiewają się ze swoich prawdziwych postaci. Ron Perlman sprawia wrażenie parodii każdego prawicowego dinozaura z katastrofy PR, który nie może przestać pluć rasistowską i seksistowską żółcią, by ocalić swoją duszę, nawet podczas samobójczej misji walki z kometą. Michael Chiklis jest rozkoszą jako konserwatywny ekspert w swoich nielicznych chwilach.
Ale tak naprawdę to Mark Rylance odchodzi z filmu jako Peter Isherwell, nawiedzająca symulakra zmarłego Steve’a Jobsa z odcieniami każdego innego dyrektora generalnego ds. Technologii, który przedkłada zyski nad ludzi. Jego siwe jak kość włosy przyćmiewają tylko oślepiającą kość słoniową jego fornirów, Rylance sprawia, że Isherwell jest śmieszną parodią typu osoby publicznej, której mamy o wiele za dużo, a także przerażającym portretem nikczemności, kiedy używa swojej mocy i wpływów, by udaremnić nawet niejasna nadzieja ludzkości na przetrwanie nieuniknionego.
To nie brzmi jak komedia, co?
Mówiąc prawdę do władzy
W swoich ostatnich dwóch filmach McKay był w stanie użyć łyżki cukru, aby skłonić widzów do przetrawienia niewygodnych prawd. „The Big Short” przypominał bardziej książkę „For Dummies” niż film narracyjny, wypełniony po brzegi łamiącym czwartą ścianę nabożeństwami i kameami celebrytów wyjaśniającymi skomplikowane koncepcje ekonomiczne. „Vice” zastosował podobną taktykę stylistyczną, ucieleśniając i wyśmiewając strukturę biograficzną, którą wszyscy znamy i której nie znosimy dla efektu komediowego, jednocześnie błagając widza, by rozliczył się z totalną potwornością Dicka Cheneya w czasie, gdy chorzy na Trumpa ludzie jednogłośnie mówili, że przegapili „Dubia”.
Ale humor w „Don’t Look Up” jest zupełnie inny. Jasne, McKay sprytnie odrzucił estetykę wideo-eseju/tłumacza Vox na YouTube, w który wpadł w coś mającego bardziej na celu agitprop „Dr. Strangelove” Stanleya Kubricka lub „Network” Sidneya Lumeta. Pokrewieństwo nie jest tak bardzo wizualne czy stylistyczne. McKay nie jest reżyserem żadnego z tych tytanów, ani nie jest pisarzem o kalibrze i szaleństwie Paddy’ego Chayefsky’ego. Ale co on i Sirota? są jest szalony jak diabli. Jest to przygnębiające i daremne ćwiczenie, jeśli zostanie pomyślane i zaangażowane jak wezwanie do broni lub jakiś rodzaj ostatniej deski ratunku, by zradykalizować zwykłego kinomana na temat poniżających warunków materialnych, w których żyją.
„Don’t Look Up” to przerażające zrzuty traumy z filmu, który może brzmieć fałszywie dla tych, którzy uważają, że nowy modus operandi McKaya jest niczym więcej niż pobłażliwym machaniem super-bogatym komikiem. Ale jest coś naprawdę oczyszczającego w filmie tak dosadnym, ponurym i surowym. Śmiech, który należy mieć, to wszystkie odmiany szubienicy. Żaden inny niedawny film głównego nurtu nie przypominał tak mrożącej krew w żyłach suchości, która pochodzi z żartów z bliskimi krewnymi na pogrzebie, tyle że nie jest to ukochana osoba, która umarła, to nadzieja na przyszłość nietkniętą przez goryla kapitalizmu uchwycić pojęcie postępu.
Być może zamiast krytykować McKaya za to, że już się nie bawi, powinniśmy wspólnie podziękować mu za to, że jest jednym z niewielu głównych głosów w komedii, które faktycznie wykonują pracę polegającą na uderzaniu. Ostatnio celem filmów McKaya byli bogaci, potężni i opresyjni, podczas gdy wielu jego rówieśników, zwłaszcza tych promowanych przez Netflix, zadowala się ubolewaniem nad „anulowaniem kultury” i atakowaniem osób trans, zoomerów i nędzarz.
Wszystkim nam tęsknimy za eskapizmem, jaki zapewniały starsze prace McKaya, zwłaszcza w takich czasach, ale może ta nieobecność jest tylko wskazówką tego, gdzie jest teraz świat.
Nie mamy gotówki, nadziei ani pracy, ale to, że nie mamy też Rona Burgundy, jest szczególnie bolesne.