Mike Mills ma niezwykły dar znajdowania nowych ścieżek w znajomym terenie. W swoich trzech poprzednich filmach fabularnych z empatią, wdziękiem i opanowaniem, ale także z niezwykłym wyczuciem, zmierzył się z opowieściami o dojrzewaniu („Thumbsucker”, „Kobiety XX wieku”) oraz narracją ojciec-syn („Beginners”). emocjonalnej specyfiki. Nie ma nic złego w pracy nad znanymi podgatunkami i rytmami, jeśli filmowiec może znaleźć sposób na ugruntowanie własnego głosu w tych ramach, ale Mills zawsze wydaje się iść o krok dalej. Nie chodzi tylko o to, że przemawia własnym głosem w tych filmach, ale też o to, że robi nas czujemy, jakbyśmy słyszeli to wszystko świeżymi uszami.
To samo dotyczy „C’mon C’mon”, najnowszego filmu Millsa, skupiającego się z intensywnością i płynnym zapałem na połączeniach między ludźmi, rzeczach, które podważają te połączenia, oraz rzeczach, które sprawiają, że te połączenia są tego warte. Wzmocniony wspaniałymi występami ołowiu, nakręcony w pięknych czarno-białych kolorach i podniesiony przez własną wyjątkową wrażliwość Millsa, jest kolejnym dramatem rodzinnym, który wzbudzi znajome emocje w swoich widzach, a następnie sprawi, że zobaczą je w ekscytujący, czasami wyzywający nowy sposób.
Dziwna para
Joaquin Phoenix to Johnny, producent publicznego radia, którego ostatni koncert podróżuje po kraju i pyta dzieci o ich przemyślenia na temat przyszłości, zarówno w sensie osobistym, jak i globalnym. Jest to praca, która pozwala Johnny’emu kontemplować własną przyszłość, a te kontemplacje prowadzą go z powrotem do zrażonej siostry Viv (Gaby Hoffmann) i jej syna Jessego (Woody Norman). To, co zaczyna się jako wizyta, szybko przeradza się w rodzaj zbyt dużego występu jako opiekunka do dziecka, gdy Viv odchodzi, by zająć się swoim chorym mężem (Scootem McNairym), a Johnny wciela się w rolę najlepszego przyjaciela/starszego brata/zastępczego rodzica Jessego. Po drodze wiecznie przedwcześnie rozwinięte dziecko na przemian frustruje i fascynuje swojego wuja, który w końcu ma żywego, oddychającego awatara przyszłości, który idzie z nim ramię w ramię, zmuszając go do konfrontacji ze wszystkim, co powstrzymuje.
Ta dynamika — równowaga szaleńczej, niemal konfrontacyjnej ciekawości Jessego i wyluzowanej, stonowanej postawy Johnny’ego — stanowi podstawę całego filmu, w którym wuj i siostrzeniec podróżują przez trzy różne amerykańskie miasta i kontemplują znaczenie wszystkiego, od śpiewania szczoteczką do zębów po dźwięki. skaterów na chodniku miasta. To połączenie, które byłoby piękne na swój sposób przez obiektyw każdego kompetentnego filmowca, ale to nie jest byle jaki filmowiec za kamerą. To jest Mike Mills, a reżyser ujawnia, że jest u szczytu swoich mocy, odkrywając dwie dziwne dusze i sposoby, w jakie się nawzajem podtrzymują.
Podobnie jak w poprzednich filmach, Mills nigdy nie jest zainteresowany konfrontacją z tym tematem w szczególnie bezpośredni sposób, wciskaniem go przez ekran jak rosół dla duszy z najmniejszą subtelnością, jaką można sobie wyobrazić. Ale nie jest też zainteresowany całkowitym pomijaniem wielkich pytań, o czym świadczy powracający w całym filmie temat dzieci udzielających wywiadów Johnny’emu i jego zespołowi radiowemu. Te segmenty — krótkie, wciągające, spontaniczne fragmenty młodych umysłów próbujących zrozumieć otaczający ich świat — powtarzają się przez cały film, nadając utworowi prawie niewykrywalny rytm, napędzając własne, często niewidoczne rozważania Johnny’ego na temat życia, którego pragnie, i życia. ma i jak Jesse odnosi się do obu. Aby to jeszcze bardziej podkreślić, Mills wplata się w narrację Viv, gdy pracuje, by opiekować się kimś innym niż jej syn, a także wspomnieniami Johnny’ego o tym, co wydarzyło się, gdy ich wspólna matka była na łożu śmierci wiele lat wcześniej. Nie mówiąc tego wprost, scenariusz Milla jest nastawiony na skierowanie Johnny’ego w pewnym emocjonalnym i tematycznym kierunku, kształtując jego perspektywę i poglądy, ponieważ sprawia, że myślimy o sobie. To pięknie dyskretne dzieło, uwydatnione przez kunszt filmowy w pracy i aktorów, którzy zaludniają krajobraz.
Subtelna wizytówka
Mówi się, że pomimo całej intensywności tematów i powagi życia bohaterów, najbardziej emocjonalnie przetworzone sceny w „C’mon C’mon” to retrospekcje, w których Johnny i Viv zmagają się z wpływem matki choroba. To nie jest film zainteresowany oglądaniem, jak jego aktorzy płaczą scena po scenie, krzycząc o swoim życiu w efektownych występach idealnie pasujących do nominowanego do Oscara klipu. Mills, Phoenix, Hoffmann i Norman nie próbują tego robić bardzo gra aktorska. Po prostu starają się grać jak najlepiej i to działa na korzyść filmu.
Phoenix, który zdobył Oscara za tańczącą, wijącą się przemianę w Jokera, jest jednym z tych aktorów, których fascynuje oglądanie, gdy pozwala mu po prostu poruszać się w ostrożnym emocjonalnym rytmie egzystencji, i w tym sensie „Dalej, chodź ” działa jako prezentacja jego umiejętności jako potęga subtelności i wrażliwości, tworząc coś, co może być jego najlepszym występem. Obecność Normana jako charyzmatycznej kuli energii u jego boku tylko wzmacnia tę obecność w Phoenix, pozwalając Johnny’emu powstrzymywać się i siedzieć w chwili, gdy Jesse jest tym, który gra i staje się duży i odważny z każdym emocjonalnym uderzeniem. Razem tworzą nieskończenie fascynujący duet push-pull, przenosząc film na terytorium, które czyniłoby go wyjątkowym, nawet bez zręcznego pisania Millsa. Obecność Hoffmann, mimo że często jest jedyną postacią w kadrze jej scen, tylko dodaje poczucia wrażliwości i surowej, stonowanej mocy w pracy w filmie. Każdy występ ma w sobie intensywność, której nie trzeba wypychać nabrzmiałą muzyką i napuszonym językiem. Jest po prostu w każdym geście.
Sam Mills dodaje do tego poczucia cichej intensywności, decydując się na kręcenie filmu w czerni i bieli, decyzję, którą można łatwo odrzucić jako artystyczną pozę, ale po dalszych rozważaniach nosi się z nią jako cenny wybór w kontekście całego utworu. „Chodź, chodź” to historia mężczyzny, który praktycznie całe swoje życie spędza na myśleniu o przyszłości, czy to poprzez swoją pracę, czy poprzez postać małego człowieka, którego wybrał, by poświęcić swój prywatny czas na opiekę. To film o możliwościach, o tym, w jaki sposób te możliwości mogą się zmienić i na czym ryzykujemy, gdy porzucamy lub odkładamy przyszłość na bok. Ale to także film o tym, w jaki sposób nasza przeszłość poinformować naszą przyszłość i to, jak wiedza o tym, skąd możemy, może pomóc w cementowaniu tego, dokąd zmierzamy. W ten sposób szarości, biele i cienie kompozycji Millsa wzmacniają poczucie ponadczasowości narracji filmu. Nie chodzi o przeszłość ani o przyszłość. Chodzi o to wszystko, tu i teraz, w teraźniejszości, gdziekolwiek ta teraźniejszość się znajduje, kiedy ją widzisz. To odpowiedni sposób na obejrzenie tego konkretnego filmu, ponieważ „Dalej, chodź” wydaje się być jednym z tych filmów, które ludzie będą po prostu szukać na zawsze.
„Chodź, chodź” jest w kinach 19 listopada.