Kiedy ludzie, którzy nie lubią musicali, mówią o musicalach, których nie lubią, jest spora szansa, że mówią o musicalach, takich jak Człowiek muzyki – czy rzeczywiście kiedykolwiek widzieli Człowiek muzyki albo nie. Nostalgiczny kawałek Americana Meredith Willson był już dumnie staromodny, kiedy zadebiutował w 1957 roku, a „Seventy-Six Trombones” prowadził Broadway w dół ścieżką, która pokazuje jak nastrojowy Karuzela lub pstrykanie palcami West Side Story tak bardzo staraliśmy się tego uniknąć. Nawet The Beatles nie mogli zrobić MuzykŚpiewający „Till There Was You” brzmi fajnie.
Teraz, wiele dekad później – i kilka lat po ponownym wyobrażeniu sobie reżyserów Ivo van Hove i Daniela Fisha West Side Story oraz Oklahoma! w ekscytujący sposób, nie do pomyślenia, gdy te musicale były młode – reżyser Jerry Zaks, producenci Barry Diller, David Geffen i Kate Horton oraz dobrze przećwiczona obsada pod przewodnictwem Hugh Jackmana i Suttona Fostera zapewniają wysoki połysk Muzyk tak szalenie spoglądający wstecz jak zawsze.
Mocno trafiony i złożony zaledwie kilka tygodni temu przez firmę Omicron, Człowiek muzyki, który został otwarty w czwartek w wypełnionym celebrytami teatrze Winter Garden, z pewnością całkowicie wyzdrowiał, przynajmniej jeśli radosny entuzjazm jest jakąś wskazówką. (A dla przypomnienia, producenci Diller i Geffen okazywali niewiele oznak nadmiernego zaniepokojenia protokołem Broadway, siedząc bez maski na widowni przez większość wieczoru.)
W tym momencie Jackman, jedna z największych gwiazd Hollywood, nie musi nikomu udowadniać swoich umiejętności śpiewania i tańca – zrobił to wieki temu w Chłopiec z Oz (2003) i Hugh Jackman, z powrotem na Broadwayu (2011). Ale nie przejmuj się – robi to ponownie. Jako sympatyczny oszust, profesor Harold Hill, Jackman uwodzi frajerów z River City i, jeśli jest to wskazówką, widzowie na Broadwayu swoim dźwięcznym głosem prześlizgują się przez „Ya Got Trouble”, „Gary, Indiana”, „Marian the Librarian” i tak, „siedemdziesiąt sześć puzonów”. Jeśli nie posiada porywającego, nieziemskiego sprytu ostatniego, wielkiego Roberta Prestona – a nie ma – Jackman spełnia zarówno potrzeby Broadwayu, jak i hollywoodzką charyzmę, by odtworzyć na swój obraz największego flirciarza w teatrze.
Do Jackmana dorównuje wokalnie – a właściwie przewyższa – Foster, którego śpiew jest tak dobry, że prawie nas przekonuje, że MuzykDziewica Marian jest czymś więcej niż pozostałością po dawnej konwencji na Broadwayu. To trudne zadanie.
Jeszcze raz obejrzyj filmową wersję z 1962 r. i zauważ, jak Shirley Jones równoważy tę dziewczęcą sopran ze stalową rezerwą, jakby jej głos i jej samoobrona mogły w każdej chwili pęknąć pod mdłymi urokami wężowych zalotów Prestona. Ale czasy, w których lodowata rezerwa jest utożsamiana z cnotą, dawno minęły, a poza tym nie ma nic niepokojącego ani niebezpiecznego w sympatycznym oszustku Jackmana. Gburowata postawa Marian i odwrócenie się w późnej fazie serialu nie są bardziej przekonujące niż wyobrażenie Jackmana jako najgorszego oszusta. Próbują, jak tylko mogą, ich chemia rzadko okazuje się czymś głębszym niż wystarczająco przyjemne, nieco kampingowe mieszkania w stylu babci Moses, które w scenografii Santo Loquasto łatwo wskazują na mityczną niewinność Ameryki.
Być może Zaks jednak próbuje unowocześnić bohaterów, dodając Marianowi dodatkowej warstwy twardości, a Haroldowi głębszą wrażliwość. Reżyser jest znany z tego, że dokonał cięć, aby pozbyć się z musicalu negatywnych stereotypów rdzennych Amerykanów, a autorzy piosenek Marc Shaiman i Scott Wittman zostali podobno zwerbowani, by poprawić pożądliwe nonsensy wielkiego, wczesnego numeru produkcyjnego Aktu II „Shipoopi” (bezskuteczny wysiłek). , pomimo żywiołowego tańca zespołu).
Ale majstrowanie tu i tam z bykiem? Muzyk to przegrana bitwa Oklahoma!-podobna rewizja, Człowiek muzyki, ze swymi synkopowanymi rytmami i śpiewnym stylem „rat-a-tat”, które mimo całej swojej chwytliwej atrakcyjności nie są nowościami z dawnych czasów, na zawsze podbiją gust publiczności. W końcu jest to musical, w którym powtarza się knebel, porównując mieszczki do hałaśliwych kur („Pick-a-Little, Talk-a-Little”).
Więc powstanie czy upadek? Ten Muzyk robi jedno i drugie. Porywające numery zespołu mają swój urok, jak niezawodny otwieracz koncertu „Rock Island”, z rytmem chug-chug-chrupiąc w rytm lokomotywy (wspaniałe wnętrze pociągu Loquasto z ciemnego drewna i ciemnozielonego aksamitu jest wczesnym wizualnym hajem punkt). Czy istnieje inny musical o Złotym Wieku (lub wystarczająco bliski), który tak ekonomicznie i nieodparcie tworzy za jednym zamachem całe swoje założenie?
Ta przesłanka, jeśli ktoś potrzebuje przypomnienia, jest następująca: oszust nazywający siebie profesorem Haroldem Hillem jeździ od miasta do miasta, wyłudzając mieszkańcom pieniądze różnymi intrygami, a jego ostatnią jest muzyka: profesor wzbudza wśród starszych obawy przed hałaśliwą młodzieżą i ich sposób na grę w bilard i palenie papierosów („Ya Got Trouble”), a jego rozwiązaniem jest wypełnienie tych młodzieńczych bezczynnych godzin ćwiczeniem orkiestry marszowej – a on sprzeda ci instrumenty i mundury.
„Ya Got Trouble”, charakterystyczna piosenka Hilla, w szybki i dobry sposób wykorzystuje Jackmana, który z łatwością radzi sobie ze skręconymi językami tekstami, prawie zdobywając zarówno swoich docelowych odbiorców – mieszkańców River City, jak i kupujących bilety na Broadwayu – dzięki wdzięk i pełen napięcia uśmiech.
W krótkim czasie poznajemy rodzinę Paroo – Mariana, bibliotekarza miejskiego; jej matka pani Paroo (wspaniała Marie Mullen, zwycięzca Tony za Królowa piękności z Leenane) i młodszego brata Winthropa (Benjamin Pająk, który podchodzi do siebie z rozbawionym tłumem „Gary, Indiana”), nieśmiały chłopiec tak skrępowany sepleczeniem swojego kota Sylwestra, że zaryzykuje ledwie słowo.
Na scenie pojawia się również burmistrz Shinn (Jefferson Mays), właściciel lokalnej sali bilardowej, która według Hilla jest typem niczego do niczego, domagającego się naprawienia kilku dobrych, staromodnych melodii Sousy. Próżna, zaaferowana żona Shinna, Eulalie (niesamowita Jayne Houdyshell, kradnąca każdą scenę jako najzabawniejsze dzieło musicalu) może stać się jeszcze groźniejszym wrogiem niż jej mąż, jeśli jej podatność na pochlebstwa nie czyniła z niej tak łatwego celu.
Resztę znasz. Hill oszukuje prawie wszystkich, w tym wkrótce omdlenia Marian, i ma zamiar opuścić miasto ze swoją gotówką, gdy miłość staje mu na drodze. Zanim kurtyna opadnie, zaproponuje własne ujęcie pieśni Mariana „Till There Was You”.
Energetyczna, śpiewająco-taneczna choreografia Warrena Carlyle’a łączy rozmach wodewilowy, balet i taneczne szaleństwo sprzed depresji, trafiając we właściwe miejsca pod każdym właściwym kątem. Mimo to każdy, kto widział ekscytujące filmy z MJ lub przesuwające granice eksploracji Latanie nad zachodem słońca może być trochę niezaskoczona. Jak wiele innych z tym Muzykod atrakcyjnych kostiumów Loquasto w kolorze pszenicy z przełomu wieków po jesienne oświetlenie Briana MacDevitta, taniec jest mistrzowski – nawet bez wysiłku – a jednak wciąż rozczarowujący. Człowiek muzyki spełnia wszystkie oczekiwania poza najważniejszym: niespodzianką.
Wyobraź sobie, że Zaks naprawdę zbankrutował i wykopał to, co kryje się pod tym całym bambusem. Czy może być lepszy czas na zbadanie, nawet bez poświęcania lekkiego serca musicalu, tego, co czai się w zakątkach wyidealizowanej Ameryki, która tak chętnie oddaje się oszustwom oszustów? Wyobraź sobie, że ta produkcja podjęła uczciwą próbę zrozumienia, dlaczego nagła (i nieprzekonująca) akceptacja Mariana tego oszusta jest ogłaszana jako szczyt romansu?
W tej produkcji nie ma takich momentów, choć są pewne zachwyty. Zestaw w pewnym momencie otwiera się, aby w pełni wykorzystać dużą scenę, aby stać się raczej przepastną biblioteką miejską, idealną i uroczą scenerią dla tego najcichszego destrukcyjnego ze wszystkich jego utworów: „Marian the Librarian”. Przy całym szeptanym uciszaniu i podstępnie wydłużonym frazowaniu („libraaarrrrrrian”), numer daje Jackmanowi i zespołowi szansę na pokazanie czegoś nieoczekiwanego. On i tancerze wkrótce rzucają książki w powietrze, wysyłając twardą okładkę, by łapać ją za ręce przez scenę, jakby cała trupa stała się jednym, zbiorowym i doświadczonym żonglerem. Kiedy Jackman radośnie kręci się na biurku w bibliotece i wydaje zachwycone „łauuu”, Człowiek muzyki uwalnia się z pęt własnej biegłości i przypuszczeń i przez chwilę kupujemy to, co sprzedaje.